Kategorie:

Przychodzi dziewczynka do muzeum i… [„Samosiejki”, Dominika Słowik]

Czy fikcja literacka może być sposobem na popularyzowanie nauki? Niejednokrotnie spierałem się z różnymi ludźmi, twierdzącymi, że nie. Fabuła to fabuła, coś zmyślonego, gdzie jej do nauki. Tymczasem kto czytał naukowe thrillery czy medyczne horrory ten wie, że za pomocą powieści i opowiadań również można przekazywać wiedzę. Często w sposób ciekawy i wciągający, skuteczny. Przykładem tego są też „Samosiejki” polskiej pisarki, Dominiki Słowik. Przedruk fragmentu książki, za zgodą Wydawnictwa Literackiego, publikuję poniżej.

 

Samosiejki

 

Samosiejki, Dominika Słowik

Wróciły do jadalni. Ktoś przełączył telewizor na wiadomości regionalne. Pokazywano sąsiednią plażę. Reporter stał w półbutach na piasku, a obok niego jakiś mężczyzna. Za nimi rozciągało się morze, wzdłuż którego raz po raz przechodzili plażowicze, zerkając z ciekawością do kamery. Niektórzy zawracali, by przejść przed kamerą drugi raz, jakby chcieli, by ich zauważono i zapamiętano.

 

— Sinice to takie organizmy, które żyją w zasadzie od początku świata, który my rozumiemy jako świat. Są bardzo stare. — Rozmówca był przecięty paskiem z napisem „klimatolog”. — Nie są glonami, lecz cyjanobakteriami, prostymi mikroorganizmami. To pionierzy świata organicznego. Można spotkać je na każdej szerokości geograficznej, a nawet w skrajnych warunkach: w gorących źródłach, solankach, środowiskach bardzo kwaśnych, na pustyniach czy lodowcach… Wystawione za drzwi stacji kosmicznej, przetrwały w próżni, zimnie i promieniowaniu ultrafioletowym 533 dni. Całe i zdrowe wróciły na Ziemię po zakończeniu eksperymentu! Stanowią część fitoplanktonu, wodnych mikroorganizmów, które w procesie fotosyntezy wytwarzają nawet ponad trzy czwarte tlenu na Ziemi.

 

Reporter zadreptał nerwowo i gość chyba zauważył, że mówi zbyt rozwlekle, bo nagle urwał. Mikrofon przejął dziennikarz. — Aż chciałoby się głębiej odetchnąć! Niestety, ciepła pogoda sprzyja zakwitom wody, a w te wakacje nad Bałtykiem obserwujemy temperatury nienotowane od wielu lat. — Uśmiechnął się szeroko do kamery. — Prawdziwa choroba morska!

 

Babcia zawołała Ewelinę. Zu została sama. Wciąż jeszcze było jasno. Słońce zachodziło tu znacznie później niż w domu.

 

Zbiegła na plażę. Stanęła na skraju wody, potem weszła do morza. Jacyś ludzie szli brzegiem, Zu była pewna, że zaraz ją powstrzymają, ale oni spojrzeli na nią obojętnie. Była już zanurzona po pas. Nadeszła fala, Zu podskoczyła razem z nią, by woda nie przykryła jej głowy. Poczuła, że coś ociera jej się o nogi. Odwróciła się w stronę brzegu. Plaża nie była pusta, ale nikt na Zu nie patrzył. Widziała stąd ich domek. Zasłonięte okno, jej koszulka przewieszona przez balustradę, obok ręcznik Anity… Wyobraziła sobie, że morze się podnosi i zalewa pokój, z Anitą w środku. Anita jest zdziwiona, nie rozumie, co się dzieje, macha rękami, wokół niej unoszą się kolorowe gazety, a ich kartki rozczapierzają się jak najeżki. Anita próbuje otworzyć drzwi, okno, ale wszystko jest zamknięte na klucz. Z kosza wypływają chusteczki, waciki, wreszcie prezerwatywy, szkliste meduzy pełne mlecznych wnętrzności wirują wstrętne wokół Anity, jej własne śmieci. Raz wyjęły z Eweliną taką prezerwatywę z kosza i wieczorem rzuciły ukradkiem na środek jadalni. Następnego dnia nie było po niej śladu, a przy śniadaniu nikt się o tym nawet nie zająknął.

 

W końcu Zu wyszła z wody. Ruszyła prosto do łazienek, opłukała się pod prysznicem, nie zdejmując kostiumu. Patrzyła, jak do kratki spływa brązowy szlam, przypominał krew z podpasek Anity, które Zu też znalazła w koszu. Wyjęła je i rozwinęła. Zrobiła to tylko raz, śmierdziały jak morze, czymś zgniłym.

 

— Bakterii nie widać gołym okiem, coś chyba źle zrozumiałaś — orzekł Tomasz, gdy opowiedziała o dziennikarzu przy śniadaniu. — Jeśli mówi, że tak słyszała, to słyszała — odezwała się nagle Anita.

 

Sąsiadka przyszła do nich rano poskarżyć, że Zu jest niegrzeczna, i stwierdziła, że nie chce brać za nią dłużej odpowiedzialności. Zu była pewna: tamta zrobiła to wyłącznie dlatego, że zobaczyła Anitę wracającą do pokoju z nowym bumerangiem.

 

Tomek był zły, miał widać dla Anity i siebie jakieś plany, ale ciotka wydawała się zadowolona. Ostatnio coraz częściej odwoływała spotkania, wyjaśniała, że umówiła się z koleżankami, ale potem jakoś żadne koleżanki się nie pojawiały. Powiedziała, że dla odmiany dzisiaj mogą „wreszcie zrobić coś innego”. Pokłócili się. Ciotka zapytała Zu, na co ma ochotę. Dziewczyna powiedziała, że chciałaby poszukać jakichś bursztynów.

 

W muzeum akurat zaczynała zwiedzanie wycieczka z przewodniczką. Przyłączyli się do nich. Kobieta oprowadzała ich po kolejnych salach, pokazując zasupłane w węzły marynarskie liny i wypchane morskie zwierzęta. W jednym z pomieszczeń wystawiono szklane butelki ze statkami w środku. Kobieta wyjaśniła, że statki są robione ręcznie. Zu nie mogła zrozumieć, jak i po co ktoś miałby je zamykać w butelkach. Obok w witrynie leżały muszle i skamieliny — odbite w kamieniach ślimakowate kształty, nazywane przez przewodniczkę amonitami. Zdziwiła ją logika, którą ktoś dostrzegł w takim układzie sal: splątane w supły grube liny, ciała zwierząt, o których na pierwszy rzut oka nie da się powiedzieć, czy są na pewno prawdziwe, precyzyjnie odwzorowane w szklanych kapsułach niemożliwe statki, wreszcie: bursztyny.

 

— Szczególną uwagę zwróćcie na tę gablotę. To nasza międzynarodowa kolekcja, tak zwane inkluzje organiczne, czyli skamieniałe organizmy zamknięte w kopalnej żywicy. Spójrzcie. Dorośli przed nią wszystko zasłonili. W końcu udało jej się przecisnąć do przodu. Przykleiła nos do blatu. Pod szkłem leżały przezroczyste kamienie, żółte, pomarańczowe, brązowe, czerwone, zielone, wszystkie z niewyraźnym, ciemnym jądrem.

 

— Ile masz lat? Pytanie było skierowane do Zu. — Dziewięć. — Ta młoda dama ma, proszę państwa, dziewięć lat. Jest prawie pięć tysięcy lat młodsza niż najstarsze egipskie piramidy i jakieś osiem tysięcy lat młodsza niż ślady pierwszych cywilizacji. Morze Bałtyckie narodziło się tylko trochę wcześniej niż ona, bo czternaście tysięcy lat temu. Gatunek homo sapiens, czyli my sami, liczy sobie z kolei około dwustu tysięcy lat (przewodniczka nie mogła jeszcze tego wiedzieć, ale według najnowszych badań pierwsi przedstawiciele gatunku homo sapiens pojawili się około trzystu tysięcy lat temu). Dużo, prawda? — zwróciła się do Zu.

 

Zu przewróciło się w żołądku, gdy poczuła, że wszyscy znów na nią patrzą. Pokiwała głową. — Bardzo mało! Bursztyn, który można znaleźć na wybrzeżu bałtyckim, pochodzi sprzed czterdziestu milionów lat, kiedy to obszar ten porastały tropikalne lasy iglaste. Jest dwieście razy starszy od człowieka. Zwierzęta, które oglądacie w tych bursztynach, od dawna nie istnieją. — Zu dopiero teraz zrozumiała, że ciemny kształt w największym kamieniu to jaszczurka: widziała wyraźnie główkę, palczaste łapki, ogon.

 

— A to i tak nic w porównaniu z naszym najstarszym eksponatem. Gdyby wiek Ziemi zamienić na dobę, ten bursztyn sprzed czterystu milionów lat powstałby zaledwie dwie godziny temu, dinozaury wyginęłyby dwadzieścia minut temu, my sami pojawilibyśmy się minutę temu, podczas gdy nasza młoda dama w ułamku ułamka ostatniego mrugnięcia oka. I jakby na dowód swoich słów, przewodniczka mrugnęła do niej. Zu przeszedł dreszcz.

 

Patrzyła na gablotę. Anita z Tomkiem zostali w poprzedniej sali, wciąż się o coś sprzeczając. Jaszczurka gapiła się na nią spod szkła. Dziewczyna czuła znajomy ucisk w skroniach. Było jej niedobrze. Smród zakwitu unosił się także w muzeum. Wyobraziła sobie sosny zanurzone w Bałtyku, czubkami przytwierdzone do powierzchni wody. Woda pełna była zielonych igieł. Rozpłakała się. Nie mogła opanować szlochu i nie odpowiadała, gdy przewodniczka pytała ją, gdzie są jej rodzice.

 

— Nie martw się, ta jaszczurka wpadła do żywicy już po śmierci, pewnie umarła ze starości — pocieszała ją, kiedy zauważyła, że Zu świdruje gablotę oczami.

 

Zu rozszlochała się jeszcze gwałtowniej, tym razem w przypływie złości, bo wcale nie chodziło o żadną jaszczurkę. Tymczasem Anita wreszcie się znalazła. Podbiegła do Zu, zaczęła ją uspokajać, wzięła siostrzenicę na ręce, co Zu zaskoczyło. Nie pamiętała, kiedy ostatnio noszono ją na rękach. Ciało Anity było przyjemnie chłodne.

 

— Proszę pani, czy sinice to bakterie? — zapytała Zu przewodniczkę, przełykając łzy. — Cyjanobakterie — tamta kiwnęła głową. Zu spojrzała na Tomasza, by upewnić się, czy słyszał.

 

 

Najnowsze wpisy

`

Jeden komentarz do “Przychodzi dziewczynka do muzeum i… [„Samosiejki”, Dominika Słowik]

  1. Od lat znamy Fantastykę Naukową – i ona świetnie wiedzę popularyzuje, przy okazji pozwala przewidzieć możliwe drogi rozwoju sytuacji związane z takim czy innym wynalazkiem, technologiom, systemem polityczno-społecznym itp.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *