Druga część z serii tekstów „Poznaj badacza” będzie poświęcona biologowi z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, profesorowi Stanisławowi Czachorowskiemu. Zajmuje się on entomologią i hydrobiologią oraz popularyzacją nauki. Po przeczytaniu wywiadu zachęcam do zapoznania się z blogiem Stanisława Czachorowskiego „Profesorskie gadanie”, który jest regularnie prowadzonym, ciekawym dla przyrodników miejscem. Pierwszą część „Poznaj badacza” z wywiadem z profesorem Pawłem Golikiem znajdziecie tutaj.
Stanisław Czachorowski
fot. Grzegorz Wadowski


Czy zawsze interesowała Pana biologia? Czy miał Pan w życiu takie
momenty, kiedy chciał Pan robić coś całkowicie innego? Choćby takiego stereotypowego
dla nastolatków, jak marzenie o zostaniu aktorem, piosenkarzem, policjantem? A
może takie wątpliwości co do naukowej kariery pojawiły się nawet później,
podczas studiów?



Przyrodą interesowałem się od
wczesnego dzieciństwa, więc można powiedzieć, że „od zawsze”. Wynikało to z
miejsca życia i kontaktu z wiejską przyrodą. Wiele lat żyłem w małym miasteczku
i na wsi, a od wczesnego dzieciństwa wszystkie wakacje i ferie zimowe spędzałem
w Silginach (wieś „na Mazurach”). W dużym stopniu zainteresowanie przyrodą
rozbudzał dziadek i wujek. Obserwacja ptaków, wycieczki do lasu i zbieranie
grzybów, brodzenie w rzece, łowienie ryb na kij leszczynowy, zbieranie
skamieniałości. Potem zainteresowania owadami. 
W czasie nauki szkolnej chyba nigdy nie myślałem o pracy naukowej.
Brakowało mi tak zwanego kapitału naukowego: nigdy nie widziałem żywego
naukowca ani laboratorium. To były jedynie wzorce z książek
fantastyczno-naukowych czy podróżniczych. Do paleontologii inspirowała książka
o polskiej wyprawie na pustynię Gobi. Ale i wtedy dobrych książek popularnonaukowych
po prostu brakowało. Różnorodne książki rozbudzały ciekawość, ale nie w
kontekście by zostać naukowcem. Wyidealizowany, nierealny obraz szalonego
naukowca z rozwianymi włosami. Lub naukowca podróżnika obserwującego przyrodę.
Bardziej myślałem o zostaniu
artystą, malarzem, poetą, może pisarzem, potem w szkole średniej nauczycielem.
Nawet na studiach, gdy udzielałem się aktywnie w kole naukowym, gdy wyjeżdżaliśmy
na obozy naukowe i konferencje, nie pojawiała się myśl, by rozpocząć karierę
naukową. Na uczelni zostałem niejako przypadkiem. Najpierw, na trzecim roku
studiów, przeżyłem kryzys. Rozczarowanie studiami i przerostem wkuwania
pamięciowego nad autentycznym poszukiwaniem, skłoniły mnie do myśli o rzuceniu
studiów. Za radą mądrych ludzi z uczelni, wziąłem urlop dziekański i zacząłem
pracę jako laborant. Gdy trochę psychicznie odpocząłem to wróciłem na studia i
w ramach indywidualnego toku ukończyłem w terminie. Praca w laboratorium
chemicznym trwała rok. Była ciekawa, ale nie skłaniała do pracy na uczelni.
Bardziej myślałem o zawodzie nauczycielskim, nawet gdzieś daleko na prowincji,
w przysłowiowych „Bieszczadach”.
Pod koniec studiów zaproponowano
mi pracę asystenta w Katedrze Ekologii i Ochrony Środowiska. Zacząłem jeszcze
przed otrzymaniem dyplomu, porzucając plany nauczycielskie (już sobie
przygotowywałem miejsce i jeździłem na wstępne rozmowy kwalifikacyjne, jakbyśmy
to teraz nazwali).
Rozczarowania uczelnią i codzienną
pracą naukowca pojawiały się także i później. Rozmijały się wyobrażenia o nieskrępowanym
poszukiwaniu prawdy i wiedzy z codziennością instytucji i ludzkimi przywarami. Także
i teraz myślę, że trzeba coś w instytucjach uniwersyteckich i naukowych
zmienić. Nie wszystko idzie dobrze, np. permanentna „punktoza”, pomijając
przywary ciągnące się od lat. Zderzenie młodzieńczego idealizmu z szarą
codziennością i pozanaukowymi problemami życia społecznego. Moje odczucia i
kryzysy nie są odosobnione. Pewien znajomy profesor, gdy był asystentem i
adiunktem co jakiś czas składał podanie o zwolnienie (uważał, że się nie nadaje).
Jego mądry szef wkładał rezygnację do szuflady by po kilku, kilkunastu dniach
wspomniany kolega odzyskiwał sens swojej pracy naukowej, a podanie lądowało w
koszu. Mądry szef dużo może. Przypomina mi się lwowska szkoła matematyków i
Stefan Banach.
Co najbardziej interesuje Pana w biologii i dlaczego? Pytanie krótkie,
ale spodziewam się długiej odpowiedzi. Chodzi też o pasję do Pana
specjalizacji.


Książki, które zacząłem czytać w
szkole średniej (albo i wcześniej – w liceum wybrałem profil
biologiczno-chemiczny, bo wiązał się z moimi zainteresowaniami), ukazywały
złożoność i niezwykłość świata żywego. W tym także rozważania o istocie życia,
czym ono jest i jakie (gdzie) ma swoje granice. Czy możliwie jest życie na
innych planetach i jak będzie wyglądał świat przyszłości, gdy ludzie podróżować
będą w kosmosie i kolonizować nowe planety. Marzyłem, żeby zostać takim
kosmicznym podróżnikiem i kolonizatorem nowych planet. Czasy studencie to
kolejne lektury, w większości poza programem. Fascynacja życiem i różnorodnymi
teoriami. Nie tylko w kursowych podręcznikach akademickich, co w różnorodnych
tak zwanych „popularnonaukowych”. Raczej były to dobre, naukowe eseje, niż
popularyzacja. Wiedza naukowa dobrze opowiedziana. I komunikatywnie. To
rozbudzało zainteresowania i chęć poznawania tajemnic życia. Chęć ich
zgłębiania i rozwiązywania.
Bezkręgowce zaintrygowały mnie od
dzieciństwa. Po pierwsze małe skamieniałości znajdowane w piaszczystej, małej
rzeczce Liwnej, potem na różnych żwirowiskach ze „strzałkami piorunowymi”
włącznie. Zainteresowania filatelistyczne ukierunkowały się na florę i faunę – bo
takie znaczki pocztowe najbardziej mnie pociągały (mam je w zbiorach do
dzisiaj). Było także hodowanie rybek w akwarium, a potem owadów wodnych w
akwarium na balkonie. I kupiona książka „Mały atlas chrząszczy”. Mam ją do
dzisiaj. W zeszycie notowałem obserwacje, robiłem szkicowe rysunki, liczyłem
ślimaki, znakując je ołówkiem i próbując sprawdzić dokąd wędrują w czasie
wakacyjnych zabaw w Indian.
profesor Czachorowski
Na studiach, w kole naukowym,
niejako automatycznie skierowałem swoją aktywność na owady. Z racji opiekuna naukowego
były to owady wodne. A chruściki wybrałem przypadkiem. Miałem zająć się jętkami
w czasie rozpoczętych badań makrozoobentosu źródeł Łyny. Ale w pierwszej próbie
nie było jętek. Były chruściki. I tak już zostało.
Specjalizacja ekologiczna i
hydrobiologiczna z chruścikami (Trichoptera)
w centrum nie spowodowały, że zarzuciłem swoje pierwotne rozważania o istocie
życia i ewolucji. Momentami moja aktywność kierowała się bardziej w kierunku
filozofii przyrody i filozofii nauki. I do dzisiaj gdzieś pozostaje w kręgu
zainteresowań.
Czym jest życie? I na czym polega
ewolucja? Czym jest ogólna teoria systemów? A w gruncie rzeczy, mimo pracy na
uczelni, w głębi siebie pozostałem nauczycielem. Do kontaktu ze szkołami
przywiązuję dużą wagę. I do jakości dydaktyki, bo student jest dla mnie  podmiotem a nie przedmiotem (zapewniającym
godziny, a wiec i etat).
Jaki był Pana największy sukces podczas studiowania, a jaki w trakcie
typowej już pracy naukowej po studiach? Spoglądając na to z perspektywy czasu i
doświadczeń, wyrobił Pan w sobie jakieś cechy, które pomagają osiągnąć sukces
naukowy?


Największym sukcesem… była praca
w studenckim Klubie Docent i Radiu Emitor. Natomiast w sensie naukowym
aktywność w Kole Naukowym Biologów, zorganizowanie kilku obozów naukowych
(marzyła się nam wyprawa do Afryki), udział w studenckich i nie tylko
studenckich konferencjach naukowych oraz pierwsza publikacja. Oczywiście o
chruścikach, tym razem ze źródeł Wyżyny Miechowskiej.
Po studiach największym sukcesem
była wygrana w międzynarodowym konkursie na pracę naukową z zakresu
hydrobiologii. Pisałem z zacięciem nieco filozoficznym. Nagroda miliona
lirów  (ok. tysiąc dolarów) była podstawą
mojego życia – mieliśmy pieniądze na wykupienie wkładu w domu asystenta
(budowany przy wkładzie samych zainteresowanych). I zakup mebli. W tamtych
czasach na mieszkanie czekało się tak… 40 lat. Nagroda dała samodzielność
mieszkaniową i niezależność. Sukces naukowy w parze z materialnym. W sensie
sukcesów naukowych wymieniłbym także opracowany przeze mnie model wyspy
siedliskowej i model sukcesji oraz wskaźniki naturalności jako metodę
monitoringu wód.  W wymiarze dydaktycznym
ogromnie sobie cenię nagrodę za popularyzację nauki. W jakimś sensie
zaskakujące jest to, że z dużo większym uznaniem spotykałem się na zewnątrz,
niż we własnym, lokalnym środowisku.
Jeszcze w innym wymiarze za sukces
uważam to, że moje pisanie na blogu zainspirowało pisarki do umieszczenia
różnorodnych elementów rodem z popularyzacji nauki (Katarzyna Enerlich, Renata
Kosin), a także uwzględnienie lokalnej bioróżnorodnośći na malowanych
przystankach (artystka Anna Wojszel).
Cechy przydatne do sukcesu?
Niepokorność, wolność i niezależność. Samodzielność w myśleniu. Z drugiej strony
były to przeszkody w karierze. Zatem rzecz bardzo względna, co przynosi sukces.
Czy miał Pan jakieś poważne niepowodzenia? Wątpliwości co do dalszej
pracy naukowej, ale nie wynikające np. z pociągu do innych zainteresowań, tylko
przez poniesione porażki. I jak Pan sobie z tym poradził? Miło się słucha o
sukcesach, ale każdy doświadczył i nie raz doświadczy dużych zawodów w pracy
naukowej i podczas uczenia się. Co by Pan takim młodym uczniom, studentom,
doktorantom, postdokom poradził?


Wątpliwości miałem kilkakrotnie i
mam nadal. Niepowodzenia były różne. A wątpliwości wynikają z utraty sensu, z
rozczarowania, że uczelniane poszukiwanie prawdy i wiedzy mocno skażone jest
społecznymi przywarami człowieka, koteriami, nepotyzmem, biurokracją itd. Nauka
nie jest szczęśliwą wyspą w społeczeństwie i nie składa się z ludzi idealnych.
Po doktoracie interesowałem się
heterogennością w układach ekosystemowych. Zarówno wtedy jak i obecnie uważałem
temat za ważny, płodny i przyszłościowy. Ale był nowatorski i ryzykowny.
Zrezygnowałem z niego i skupiłem się na czymś standardowym, prostszym, pewnym. Do
tematyki z heterogennością nigdy nie wróciłem już z pierwotnym zapałem. Rozczarowujące
dla młodzieńczych ideałów jest również to, że awanse często nie wiążą się z
rzeczywistymi kompetencjami i dorobkiem naukowym, a z czynnikami czysto
społecznymi (międzyludzkimi). W dużym stopniu to kwestia niskiej kultury pracy
w Polsce. Może kiedyś się to zmieni.
Niepowodzeniem bywały chwile
złośliwych ataków personalnych w czasie konferencji naukowych. Bywają
osobowości, które lubią atakować, zwłaszcza kogoś młodego i „z prowincji”, by
wykazać swoją wyższość. To strasznie dołuje. Jeden z takich spektakli na kilka
lat mnie przygasił i doprowadził do swoistego „wycofania”.  Z dużym zdziwieniem spotkałem się z całkiem
innymi reakcjami na konferencjach zagranicznych: duża życzliwość i ciekawość,
bez puszenia się i publicznego „dokopywania”. Dopiero wtedy przekonałem się, że
to nasza polska specyfika. Teraz widzę to u młodych ludzi. Raczej boją się
publicznie zabierać głos. Myślę, że właśnie z takiej złej kultury to wynika,
może już ze szkoły to wynoszą, a na wielu uczelniach jest to utrwalane. Dworska
uniżoność i usłużność…
Z niepowodzeniami można sobie
poradzić wytrwałością i uporem. Ale nie ze wszystkimi sobie poradziłem. W życiu
naukowym bywają klęski bez happy endu. Ale myślę, że jest tak w każdej
dziedzinie życia i nauka nie jest ani wyjątkiem, ani szczęśliwą, idealną wyspą.
Wewnętrzna energia i ciekawość świata zawsze znajdzie ujście. Jak rzeka, na
której wybudowano tamę: zbierze się i znajdzie nowe koryto, gdzieś obok albo
całkiem daleko. W sensie instytucjonalnym nie są to jakieś osobiste porażki, co
właśnie klęski instytucji, tracących zapał ludzi zaangażowanych i kreatywnych.
Widziałem osoby wartościowo naukowe odchodzące z pracy na uczelni. Ich miejsce
wypełniali przeciętniacy (albo i gorzej).
Czy jest coś kontrowersyjnego w Pana dziedzinie naukowej Pana zdaniem?
Można to podzielić na dwie odpowiedzi – jedna dotycząca kontrowersji wśród
naukowców, a druga wśród przeciętnych ludzi, którzy nie są związani z nauką.
Odpowiedzi zapewne będą inne?


Nauka składa się z kontrowersji.
Wyszukiwanie paradoksów, białych plam czy luk mobilizuje do poszukiwań. To te
kontrowersje są najciekawsze. Na różnym poziomie: drobnych szczegółów i
rozwiązań czy teorii i paradygmantów.
W zakresie mojej specjalności
kontrowersje dotyczą metod monitoringu i wykorzystania makrobentosu w ocenie
jakości wód. Na wyższym poziomie brakuje na przykład dobrej definicji
gatunku.  Możemy także scharakteryzować
życie biologiczne, ale nie potrafimy jeszcze sformułować dobrej definicji
życia. Najwyraźniej jesteśmy u progu dużego, teoretycznego przełomu. I to jest
fascynujące.
Co jest najbardziej denerwujące i nudne w Pana pracy? Poza biurokracją,
bo na to każdy narzeka, zwłaszcza w jednostkach państwowych.


Punktoza. Pogoń za punktami w
perspektywie rocznej, krótkoterminowej. Spotykam się z koleżankami i kolegami i
dowiaduję się za ile punktów opublikowali. Ale nie wiem co odkryli i czego
dotyczy publikacja, jakie z niej wnioski wynikają…  Rytualne spotkania dla odbycia spotkań, a
mało rzeczywistej dyskusji i ciekawości świata. A przecież tyle jest
fascynujących tematów i nowych odkryć.
Czy sądzi Pan, że finansowanie nauki w Polsce powinno być wyższe, niż
obecnie? Co Pana zdaniem powinno zostać w naszym systemie szkolnictwa wyższego
poprawione?


Powinno być wyższe, bo
współczesna gospodarka opiera się na wiedzy. Potrzeba specjalistów i wielu
badań. I to nie tylko tych dla punktów, by być widocznym w nauce światowej (w
części to schlebianie egoizmowi i samozadowoleniu samych naukowców, bo chcą być
jakoś docenieni), ale i dla gospodarki lokalnej czy regionalnej. Te w tej
chwili są poza jakąkolwiek „wartością”. W pewnym sensie dochodzimy do
paradoksów, gdy polski podatnik finansuje badania, a publikacje kierowane są do
kogo innego, do odbiorcy światowego. On do nich najczęściej nie ma dostępu. Bez
wątpienia potrzebne są publikacje w czasopismach światowych, bo to gwarantuje
kontakt intelektualny z głównymi nurtami badawczymi. Ale potrzebne jest także
wdrażanie nauki na miejscu, lokalnie. I niekoniecznie w wielkich
przedsiębiorstwach. Małe firmy, nawet te rodzinne, także potrzebują innowacji
naukowych.
Co Pan sądzi o głębszej integracji szkolnictwa wyższego w ramach Unii
Europejskiej, np. utworzenia specjalnych struktur, agencji, nadania większych
kompetencji organom unijnym? Czy Pana zdaniem Brexit będzie dla rozwoju nauki
niekorzystny?


Nauka jest uniwersalna sama w
sobie. Od zawsze była światowa (jej zastosowania mogą być krajowe czy lokalne,
ale wiedza jest uniwersalna). Współczesna nauka jest przede wszystkim
zespołowa. Wymaga i dużych laboratoriów i licznych zespołów badawczych. Jak
najbardziej sens mają zespoły europejskie i próby tworzenia zarówno
finansowania europejskiego jak i tworzenie ponadnarodowych struktur. Brexit
wpłynie negatywnie, bo każda bariera w przepływie kadry i współpracy będzie dla
Unii Europejskiej przeszkodą. Najpewniej część kadry przeniesie się na
kontynent. Niektóre ośrodki zyskają. Najbardziej straci Wielka Brytania,
zmarginalizuje się.
Największym zagrożeniem dla nauki są obecnie wyznawcy teorii
spiskowych? Populistyczni politycy? Może jeszcze inna grupa albo w ogóle coś
innego?


Denialiści (społeczne i
polityczne ruchy teorii spiskowych) nie są żadnym zagrożeniem dla nauki jako
takiej. Są zagrożeniem dla społeczeństw. Po pierwsze deprecjonują naukę i zawód
naukowca. Mniej będzie chętnych by wybrać zawód naukowca. Po drugie oznaczać to
może mniej pieniędzy na naukę i więcej będzie marnowanych w pseudonaukowych
przedsięwzięciach (co już teraz możemy obserwować). Skutkować to będzie słabszą
pozycją danego kraju w gospodarce światowej. Bo ta opiera się na wiedzy. Nauka
jako taka nie straci. Dalej będzie się rozwijać, bo wiele jest mózgów ludzkich
zaangażowanych w odkrywanie tajemnic świata. Tyle tylko, że te odkrycia będą w
mniejszym stopniu wykorzystywane w życiu gospodarczym, społecznych i
technicznym. Pozwolę sobie na porównanie: samochód dalej będzie miał się
dobrze, tylko, że częściej będzie stał w garażu zamiast wozić właściciela tegoż
auta.
Co jest według Pana szczególnie ważne w popularyzacji nauki?

Uznanie, że popularyzacja nauki
jest sposobem komunikowania się i efektywnego upowszechniania wiedzy, a nie
gorszym, mniej wartościowym zajęciem. Dobrze opisuje to konektywizm – postrzeganie
nauki jako zbiorowego, rozproszonego procesu, rozwijającego się dialogu,
dyskusji, dobrej komunikacji. Popularyzacja to także dobry sposób przepływu
wiedzy między… naukowcami różnych dyscyplin. Na przykład biolog uczy się fizyki
i chemii od „popularyzatorów”, a nie specjalistycznej literatury fachowej. Zbyt
dużo jest publikacji, by ktokolwiek był w stanie je przeczytać, nawet we
własnej wąskiej specjalności. Popularyzacja to swoisty abstrakt danej
dyscypliny czy problemu.  W tej chwili
popularyzacja to zajęcie dla „gorszych naukowców”, dziennikarzy i osób
przypadkowych (czasami niekompetentnych). Porządni naukowcy nie powinni się tym
zajmować… Takie jest zbyt częste przekonanie. W karierze liczą się tylko punkty
za publikacje. Zatem ktoś, kto chce zajmować się dobrym upowszechnianiem wiedzy
skazuje się na boczny i marginalny tor. Staje się naukowcem drugiej kategorii.
Albo i trzeciej.
Uważa Pan, że naukowcy powinni być zaangażowani w działalność
społeczną? Co z działalnością polityczną?


Raczej nie. Prywatnie to każdy
może robić co chce. Ale pod własnym nazwiskiem, bez używania stopni i tytułów
naukowych (bo te dotyczą kompetencji w wąskiej specjalności). Tak jak w każdym
innym zawodzie. Profesjonalność jest neutralna światopoglądowo i politycznie.
Ale są nauki społeczne i wtedy zaangażowanie społeczne jest jednocześnie
aktywnością na polu naukowym/badawczym. Nie tylko w zawodzie naukowca ważna
jest rola eksperta. Ale wobec mocnej specjalizacji ekspertem jest się tylko we
własnej dyscyplinie. Biolog nie jest ani fizykiem, ani politykiem. Na tamtych
polach występuje w roli obywatela, a nie eksperta (nie powinien używać stopnia
i tytułu przed nazwiskiem bo wprowadza w błąd słuchaczy, mogą myśleć, że
występuje z pozycji eksperta). Ponadto czasem są takie okresy w historii, że
chcąc nie chcąc trzeba zaangażować się i społecznie i politycznie. Po to, by
można było obiektywnie uprawiać naukę. Nie można całkiem zamknąć się w
laboratorium i być głuchym na to, co dzieje się wokół.
Co Pan robi poza nauką? Jakie są obecnie Pana pozanaukowe
zainteresowania? Jak Pan spędza czas wolny?


Maluję stare, wyrzucone butelki,
kamienie i dachówki. Z ludźmi na plenerach i dyskusjach o różnorodności biologicznej.
Lubię także wycieczki piesze do lasu i dłuższe, turystyczne po całej Europie.
profesor Stanisław Czachorowski
Z jakim naukowym powiedzeniem chciałby Pan, aby Pana kojarzono?

Z chruścikami, jako niezwykłymi
owadami wodnymi, i z ewolucją oraz ekologią, np. w nawiązaniu do starożytnych
Greków „Wszystko ze wszystkiego i wszystko we wszystkim.” Kwintesencja ewolucji
biologicznej i relacji ekosystemowych. 

 

Najnowsze wpisy

`

2 komentarze do “Poznaj badacza: Stanisław Czachorowski

  1. Strasznie fajna seria wywiadow! Bardzo podoba mi sie, ze odpowiedzi nie sa zwiezle tylko dajesz swoim rozmowca przekazac wszystko co chca.
    Prowadze serie wywiadow z naukowcami z Drezna – bardziej skoncentrowana na zdjeciach i pokazaniu ludzi na kazdym etapie kariery naukowej, ale moze bedzie to interesujace: Portrait of Science. Zapraszam i pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *